Regularnie (w miarę możliwości) raczę się treściami kilku blogów. Dwa z nich są prawdziwie wartościowe; pierwszy to blog matki-logopedki (mądrej, inteligentnej i zwyczajnie równej babki) a drugi to dzieło mocno zakręconej mamy w moim wieku (której z każdym wpisem zazdroszczę faktu, że może używać ile zechce wszelkiej maści bluzgów, mi mama nie pozwala). Oba niesamowicie inspirują, rozśmieszają, dają do myślenia. Na tym można by było zabawę z blogsferą zakończyć, ale niestety... Lubię się czasem podręczyć. Dlatego też jestem na bieżąco z jednym czy dwoma modnymi, cudnymi i gładkimi blogami pięknych i zawsze uczesanych mamuś.
Do lasa, do lasa! Coś ich ostatnio za dużo spotykam do pogonienia... France jedne, siedzą na swoich ciepłych posadkach i w żaden sposób nie mogą wykrzesać z siebie szacunku do klienta/ petenta/ pacjenta. Zero życzliwości. A po co do cholery one tam są? Po to, żeby zapisać, umówić, udzielić informacji i być uprzejmym! Uśmiechać się, bo za to im płacą. Obsługa klienta to naprawdę wielka sztuka. A stare baby już chyba tylko do lasa.
Kto mnie zna ten wie, że składanie życzeń jest dla mnie co najmniej tak krępujące jak recytowanie w liceum inwokacji przed całą klasą. No nie umiem za cholerę pomimo, że w środku gdzieś mam to poukładane w najpiękniejsze słowa świata. Tym razem pewnie też uda się dosyć pokracznie, ale spróbuję, a co :)
Mówili w jakiejś telewizji śniadaniowej, że zmęczenie rodzi frustrację, frustracja - agresję a od niej już tylko krok do nieszczęścia. To pomyślałam, że lepiej ten łańcuszek zatrzymać na etapie frustracji; wywalę co mam wywalić i dupa jamnicy zostanie oszczędzona. Zresztą ona bidna i mocno nie w formie, bo dorwało ją jakieś bydle i pogryzło, jest po operacji, połatana, w kołnierzu. Ale nie o niej miało być, chociaż szkoda mi psiny na maksa... A więc moja frustracja do wywalenia na dziś - "A to Ty NIGDZIE NIE PRACUJESZ?!".
A. zwlókł swoje zwłoki przed 6 i to właśnie powiedział. To samo tłukło mi się po łepetynie od 4 nad ranem, kiedy to nawiedziła nas Sąsiadka... Bynajmniej nie przyszła na kawę, czy zapoznać się z Mniejszą, ani tym bardziej pożyczyć kapusty do świątecznego bigosiku. Przyszła bo od 3 wrzask B. rozpieprzał ściany kamienicy.
Sąsiadka mieszka za granicą, przyjechała na święta do matki-staruszeczki (którą Bóg pobłogosławił znaczną już głuchotą, co w tej sytuacji jest naprawdę darem). Wiedziała, że nasze większe dziecko jest chore, pewnie też słyszała na co. I dzisiejszej nocy przekonała się na własne uszy, że rett to jest coś czego nie słyszeć się po prostu nie da.
Rozmawiałam ostatnio z moją A., która jest początkującą matką-gotującą. Tzn. matką już całkiem zaawansowaną, bo Dziecię ma ponad roczne, ale dopiera zaczyna swoją przygodę z maminym gotowaniem. Wpadłyśmy nawet na pomysł napisania poradnika, coś w stylu "Ugotuj obiad w 20 minut z dwójką rozdartych paszcz za plecami". Wydaje mi się, że mógłby to być bestseller na miarę książki kulinarnej pani Gessler czy jakiejś tam innej Najdżeli.
Kiedyś uznałabym zależność ludzkości od przyrody za mocno dinozaurze myślenie... Ale nie teraz. Zdrowi ludzie skaczą jak im matka natura zagra a co dopiero taka moja mała Rettka...
Przyszła ostatnio Mami i mówi "Orkan idzie, będzie jazda z Blanką". Pomyślałam, że może przesadzamy i nie tym razem, powieje - przestanie, bez histerii. Ciocia G. jednak wpadła w podobne klimaty i tego samego dnia zadzwoniła znad morza, że wiatrzysko już u nich jest i co z B.?
Taki oto artykuł: http://natemat.pl/125127,mniej-znane-choroby-zespol-stresu-opiekuna. Chętnie poczytałam, podumałam, pokiwałam główką na znak aprobaty i poszłam dalej walczyć ze swoim stresem opiekuna próbując na przykład wcisnąć do małej paszczki obiad. Który wylądował mi szybko na okularach. I na ścianie. Ale chill out & no stress.
Choćbyśmy były umówione od roku a to spotkanie miało być na miarę kawki Merkel z Kopacz, to odmówię w ostatniej chwili. Choćby wydawało się, że nic nie pokrzyżuje mi planów to być może będę musiała Cię zawieźć. Choćbym tylko podejrzewała, że z B. jest coś nie tak - wszystko zejdzie na drugi plan... A nawet na trzeci. Bo są takie dni, kiedy nie ma dyskusji a wybór między "umówiłam się" a "z B. dzieje się coś złego" jest absurdalnie oczywisty. Możesz się obrazić, rzucić fochem albo oceniać moje decyzje, ale to nie Ty a ja biorę pełną odpowiedzialność za jej życie. I gdy stwierdzę, że coś temu życiu właśnie może zagrażać, to wszystkie inne moje plany pójdą w nanosekundę w kąt.
Nie, że nowa cud-miód-dieta. Nie, że mało śmiesznie. Nie. Ja bez jaj. Ja...
Wraz z całkiem żwawym procesem rozwoju retta w ciele mojego dziecka, następuje powolny rozpad moich cohones. Widzę to i czuję... Zmieniam się; coraz mniej we mnie woli walki, twórczego buntu i buty a coraz więcej... chciałabym napisać - pokory, ale to zdecydowanie bardziej smutna zgoda na to co się dzieje...
Nie szczególnie lubię narzekać, choć kilka najbliższych mi osób regularnie otrzymuje w darze trochę moich "źle mi, źle, o jak źle...". Fakt jest jednak taki, że ostatnie wydarzenia (bezdechy B., jej mocno dołująca forma i humory, nadmiar spraw itd.) dają mi jakoś mocniej niż zawsze w kość. I w dupę.
Jest przecież całkiem dobrze - mam B., mam to Mniejsze cudeńko, A., Mami i parę innych osób za plecami. które stale dodają mocy. Jednak coś mi się w środku sypie i mam wrażenie, że to ostatnio ciut nadwątlony organizm każe orać zębami glebę mojej psychice...