Dobra, chyba wraca mi humor. Albo udaję, że mi wraca, ale tak skutecznie, że nawet sama w to uwierzyłam. Różne rzeczy się słyszy przy okazji tak przykrej historii jaką jest niepełnosprawne dziecię, a oprócz tych dorównujących powagą całej sytuacji, są też i takie, że generalnie nietrzymanie moczu. Nie ma dla mnie świętości, których by nie można było obśmiać, A. uważa podobnie, więc czasem zamiast się kulturalnie popłakać, to rżymy ze śmiechu z takiej na przykład słodkiej klepiącej Blanki. No dobra, jedziemy te nasze perły czarnego i mocno abstrakcyjnego humoru z ostatnich dni:
Generalnie nie jest dobrze... Czy ja jeszcze jestem JA? Zauważyłam tendencję zatracania siebie już jakiś czas temu, nie tylko, bo tak chcę, ale dlatego też, że nie da się inaczej. Obrobię B., a to zajmuje praktycznie całą dobę, z przerwami na oddychanie, a w tzw. międzyczasie uczę życia Mniejszą, a w zasadzie Ona uczy mnie. Dziś na wycieczkę po B. do przedszkola wzięłyśmy też psa ("Melaaa, melaaaa, oć!"), misia (oczywiście, największego jaki był) i kilka kamyków do kieszeni. Zagroziłam, że jak weźmie mi do tego jeszcze patyka z podwórka, to ją utłukę, więc asekuracyjnie wzięła dwa, jeden z baziami, który musiałam nieść później w zębach, bo przecież Ona ma tylko dwie ręce. I z tym wszystkim "poszłyśmy" na to nasze wysokie pierwsze piętro w kamienicy. Wzięłam wszystko oprócz własnych myśli.
Jedna pani drugiej Pani rzecze na placu zabaw: "Ooo, to jak 1700 złoty na miesiąc macie na te chore dzieci toż to jak pensja, kochanieńka. Za tyle to przynajmniej Pani nie żal, że Pani nie pracuje". Szczęka jednej z Pań spadła na podłogę.
Szanowna Kochanieńka, to nie do końca tak jak Pani myśli, bo jednak mało trochę. Za milion trzysta dwa czterysta bym się mogła zastanowić ale i tak skusiłaby mnie zapewne bardziej Blanka w wersji rett-free.
W sumie macierzyństwo ma tak na drugie imię, bo od pierwszego krzyku jedziesz z wybieraniem TEJ lepszej opcji - pampers czy dada, szczepienie 12 w 1 czy 20 w 1, pierś czy krowa, old-schoolowy wózek czy trendi chusta. Później robi się wcale nie mniej ambitnie, bo: angielski czy balet, dziecko wege czy dziecko wyhodowane na parówkach, smoczek czy pogryziona pierś i tak w nieskończoność. Każdą z decyzji okupuje się oczywiście niemałym stresem, bo jak wyszło dobrze to i mąż po ramieniu poklepie albo i po tyłku, a jak wyszło źle to beczysz trzy tygodnie w poduszkę, bo "a nie mówiłem, mogliśmy zrobić inaczej".
"Sezon" w pełni i chciał nie chciał trzeba iść w ludzi poroznosić trochę próśb o 1%. Mam tak niestety, że proszenie kogokolwiek o cokolwiek przychodzi mi z wielkim trudem i wywołuje szereg objawów psychosomatycznych. Jednak co zrobić, walka o B. toczy się też na tym przyziemnym finansowym poziomie i trzeba swoją dumę i uprzedzenie schować sobie do kieszeni.
Moje poczucie misji mówienia o recie, Blance i innych dziewczynkach zawsze jest bardzo silne, dlatego zwykle przy okazji 1% wygłaszam też krótki bądź dłuższy monolog o tym co tam w genomie mamy. Zależy czy ktoś chce słuchać; jak chce, to ma. Nie zmienia to jednak kwestii, że to wciąż prośba.
Dwa tygodnie kolejnej ostrej jazdy padaczkowej za nami (jak Bóg mi świadkiem - nic nigdy więcej nie świętuję, nie ogłaszam, nie opijam, nic, zero, nul). Bilans jest taki, że wszyscy żyjemy, co w pewnym momencie wydało mi się wcale nie takie oczywiste, B. po kilkunastu napadach otrzepała się w dwa albo trzy dni a ja się nadal czuję jakby mnie przejechał pociąg...