Musiałam odczekać parę dni by ochłonąć i napisać o tym bez zbytniego dramatyzmu... Pewnie i tak mi się nie uda, bo sprawy nabrały poważnego obrotu a do prawdziwego dramatu wcale nie było daleko. Mówiąc wprost - chyba byliśmy niedawno parę centymetrów od śmierci...
Bezdechy, szalone oddechy, wdechy-wydechy i wszelkie anomalie oddechowe w recim przypadku są, że tak powiem, jak najbardziej na miejscu. One po prostu są; takie czy inne, prędzej czy później. U nas też były - dychawice, hiperwentylacje, bezdechy itd. Nigdy jednak Blanki życie czy zdrowie nie było w bezpośrednim zagrożeniu. Do zeszłego poniedziałku.
Przeglądałam ostatnio interneta w przypływie ogromu wolnego czasu, czyli 5-minutowej drzemki moich panien i natrafiłam na istną perłę - artykuł o rodzicach, którzy uważają swoje pociechy za brzydkie. Nie powiem, mało nie spadłam z krzesła. Bo może i można uważać, że dziecię charakter ma nie taki (czyli po ojcu), jest wredne albo niegrzeczne, ale brzydkie?! Na Boga, to jest dogmat - dziecko własne najpiękniejsze jest i basta!
Przepisowe dwa tygodnie na myślenie i działania biurokratyczne dr Hałsa i Pana Magistra minęły i czas było stawić się po orzeczenie. Dr cudów (oprócz przewidywanego cudu uzdrowienia z retta) nie obiecywał, na dwa, trzy lub pięć lat droga pani... No nie da się inaczy.
Otrzymuję orzeczenie i co widzi moje zbielałe oko?! "Zalicza się do osób niepełnosprawnych do dnia 31 lipca... uwaga... tam ta dam!!!... 2017"!!! F... yeah!
Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Po prostu musiał... Od zawsze byłam świadoma, że macierzyństwo to taki kawałek chleba, na którym sobie idzie wszystkie siekacze i trzonowce połamać, i że daleko mu do wersji z reklamy Almette. Pomimo ciągłego balansowania na granicy obłędu, masochizmu, euforii i rozpaczy, zawsze te sporty bardzo lubiłam. Bycie mamą jest naprawdę najlepszym co mi się w życiu zdarzyło, lubię to i tyle, co nie zmienia jednak faktu, że do perfect-mamy to ja mam jak stąd do Australii.
Cały rok leci, czas pędzi, łebki rosną. Większa z rozkosznego bobasa nie wiem kiedy stała się pannicą prawie na wydaniu, Mniejsza swoimi bezzębnymi dziąsłami wgryzła się już w nasz skład na dobre... Każda pora roku zmusza czas do pędzenia w jakimś kosmicznym tempie. Ale nie ona... Nie jesień. Teraz czas zwolnić...
Skończyło się to uprzywilejowanie, że źródłem wszechobecnego w domu wkurwa (pardon) i bakcylem do siania niepokoju byłam tylko ja. Swego czasu nawet Blanki kolki nie były w stanie narobić w chacie smrodu. Chyba, że ten dosłowny. Don Rett szybko zwalił mnie jednak z tej pozycji głównego psuja nastroju w naszym stadzie...
Zwykle jest tak (to jedna z opcji): Rett daje popalić B. --- B. robi się nerwowa/ niespokojna/ wściekła --- B. płacze/ wrzeszczy/ krzyczy/ lamentuje --- zaczynają mi się trząść ręce --- Mniejsza zaczyna beczeć --- A. myli leki na padakę/ wali się głową w szafkę / jest wściekły --- A. zaczynają się trząść ręce --- B. widzi, że zaczynamy biegać w miejscu --- B. płacze jeszcze bardziej --- Mniejsza podejmuje wyzwanie "kto będzie darł japę głośniej" --- EFEKT: sajgon, wszyscy wkur..., rett się cieczy. O mniej więcej taki schemat...