piątek, 25 września 2015

O pewnym totalnie nieżyciowym foteliku

Karmiłam dziś panny gołąbkami (ta Mniejsza będzie jadła sama, nabijając każde ziarnko ryżu na widelec, wywalając przy tym milion pozostałych a tamta większa wypluje wszystkie grudki, które drażnią Jej królewskie podniebienie) i w momencie sprzątania pomyślałam, że chyba mnie w końcu trafi. B. ma fotelik do karmienia, siedzenia, i innych czynności wykonywanych na czterech literach, którego projektantem (mam na myśli szczególnie materiał, ale też inne oderwane od rzeczywistości "udogodnienia") był zdaje się ktoś niespełna rozumu. A na pewno nie matka.
Małe zasrane dziurki, jedna przy drugiej, trzy miliony pięćset. Nie da się, stanowczo podkreślam - NIE DA SIĘ w żaden sposób tego umyć, wyczyścić, wydrapać, chyba, że zakładamy, iż dziecko npspr je bez brudzenia i wtedy po prostu nie trzeba. Próbowałam wszystkiego, włącznie z całkowitym demontażem, praniem, odkurzaniem itd. I nie raz widziałam już ten wzrok A., który mówi "oszalała..." widząc mnie wydrapującą wykałaczką resztki obiadu z tego cholerstwa. Ciągle wygląda  tak, że zawsze syf, kiła i mogiła, coby człek nie zrobił. Na tym minusy tego cuda firmy na "B" się nie kończą, ale po kolejnym doprowadzeniu go do w miarę używalnego (także wizualnie) stanu nie poświęcę temu badziestwu za kupę kasy ani sekundy więcej.

                                                                                                       A.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                          

1 komentarz:

  1. Bo producenci wózków, fotelików i innych akcesoriów dziecięcych raczej dzieci nie mają.... sama doszłam do tego wniosku kilka lat temu :P

    OdpowiedzUsuń