
Blanka
B. sama nie podejmuje akcji, że tak powiem; siedzi w wózku, śpiewa coś sobie pod nosem i pachnie. Nie wskoczy kobiecie w autobusie na kolana, nie pocałuje sąsiada; jednym słowem - nie mam powodów by się wstydzić. Owszem, czasem sobie pierdnie siarczyście w miejscu publicznym albo wyje jak wilk do księżyca, ale Jej się takie drobnostki po prostu wybacza. Nawet już ich nie zauważam. I jest to po części kwestia Jej samej (plus całego uroku osobistego, po matce, naturalnie) i mnie (oraz tego jak postrzega mnie świat w roli matki dużego dziecka npspr). Ludzie patrzą inaczej... Czasem z lekkim lekceważeniem, albo z parszywym współczuciem, jednak ogromna większość patrzy na mnie z jakimś takim... podziwem (?). Czuję to, nie mogę zaprzeczyć. Czuję doping, jakieś społeczne wsparcie (przynajmniej od tych ludzi wśród których chcę z B. przebywać). Ogólnie rzecz biorąc, będąc matką B. czuję względną (ale jednak) akceptację społeczną (przynajmniej tego wąskiego grona, które nas i retta otacza na co dzień).
Ale jestem też mamą małej i najsłodszej na świecie zadymiary... I tu już nie jest tak łatwo, bo to inny świat, o wiele bardziej krytyczny, jak się okazuje.
Mniejsza
Według teorii psychologicznych przechodzi teraz trudny okres odpępowiania się ode mnie i testowania jaką moc ma JA. To boli. Ją najbardziej ale mnie też... Zaliczyłyśmy wczoraj akcję (nie pierwszą, nie ostatnią...) pt. atak histerii w miejscu publicznym. Niby nic takiego; ci co to mieli mówią co prawda, że wcale tego ze swoimi dziećmi nie przerabiali i zapowietrzają się z oburzenia a ci co mieć będą twierdzą, że ich to nigdy nie dotknie bo sobie na głowę wleźć gówniarzowi nie dadzą. Więc w takim oto 70-tysięcznym mieście okazuję się nagle być jedyną matką pokonaną przez dwu-i-pół-latkę. Która rzuca się na glebę ku uciesze tłumu i wśród dziesiątek pogardliwych spojrzeń. No co za matka. Nie poradziła sobie, dziecko wlazło jej na łeb. I ja czasem daję się w tę pułapkę złapać... Robi mi się jakoś głupio.
Bo z B. niewiele ode mnie zależy; mogę kochać, pielęgnować, wielbić, a jak mnie kopnie z buta w twarz to cóż, chora dziewczynka - może. A z Mniejszą się tak nie da. Ze zdrowym dzieckiem jak coś nie halo, to spieprzyła mamusia. Bo taty często w tym nie ma, jak ktoś schrzanił to mama, wiadomix. Trzeba się zawstydzić, że legła na glebę, trzeba zalać polik bordowym pąsem, bo biega po placu zabaw i wrzeszczy z radością "dupa, dupa, dupa", trzeba przyjąć na klatę rady pań starszych jak poradzić sobie z rozwydrzonym dzieciem. Trzeba w końcu przyjąć poczucie klęski.
I ja tak z jednej strony się trochę temu poddaję, bo fakt - Mniejsza umie dać do pieca. Ale nigdy nie zapominam, że jestem z innej planety... A tam, taka oznaka rozwoju jak bunt dwu-i-pół latka jest prawdziwym błogosławieństwem. Nawet jak trochę boli ;)
A.
Grafika pochodzi ze strony: www.guyanachronicle.com
Ha! Zapewniam Cię, że bunty, czy inne progi rozwojowe zaliczamy regularnie i też mnie bardzo cieszą, chociaż czasami i szokują ;) Bo poprzednio nic z tego nie było, a tu nagle jest:))) z rzutem o ziemię włącznie !!!
OdpowiedzUsuń