czwartek, 5 stycznia 2023

O dawaniu, braniu i niechcianych pomarańczach

Czytałam kiedyś o kobiecie będącej w trakcie walki z nowotworem. Nie pamiętam już nawet czy to były zapiski z procesu zdrowienia czy opowiadanie o jakimś szerszym kontekście. Natomiast tym co najmocniej utkwiło mi w pamięci była scena, w której owa kobieta, odtrącając reklamówkę pełną pomarańczy przy szpitalnym łóżku, mówi swojej przyjaciółce coś w stylu - "Nie przychodź przez jakiś czas, nie dzwoń, bo nie mam teraz siły żebyś mi pomagała". I to mną wtedy totalnie wstrząsnęło, bo nagle i zupełnie znienacka zdałam sobie sprawę, że w relacji "pomagacz-pomagany" wcale nie jest takie oczywiste kto tu komu, za przeproszeniem, robi dobrze. 
W samej istocie pomaganie jest, rzecz jasna, dobre i broni się zawsze, gdy ten który coś ma odda to temu, który tego nie ma. Jednak są pewne niuanse, na które w ferworze pomagania nie zwracamy uwagi, i które wydają nam się nic nie znaczące. A znaczą. Może początek roku to dobry czas, żeby wniknąć w temat głębiej. 

Niedawno bliska mi osoba i jej niepełnosprawna córka były zupełnie niechcąco bohaterkami następującej sytuacji. Szarpią się dziewczyny pod bramą, zdrowi nazywają to po prostu wracaniem ze szkoły do dom . My - matki dzieci z głęboką niepełnosprawnością widzimy tą trywialną czynność trochę inaczej, oględnie mówiąc - łatwo nie jest. Bo albo dziecko chodzi i się kładzie, albo nie chodzi  i trzeba je razem z wózkiem wnieść, lub ewentualnie ma zachowania autystyczne i z sobie znanych przyczyn nie przejdzie ot tak do mieszkania. Opcji jest wiele. No więc wracają całe już upocone i zmęczone podczas gdy podchodzi do nich człowiek. Robi im obu znak krzyża na czołach, wciska do kieszeni święty obrazek, zmawia szybką zdrowaśkę i prawi krótkie kazanie o tym, że trzeba się modlić za uzdrowienie po czym znika. Żeby było jasne, jeżeli ktoś wierzy to chwała mu za to i jestem pełna podziwu, że potrafi. Nie mam kompletnie nic przeciwko, zwłaszcza, że zapewne ta wiara dodaje mu siły. Ale na (nomen omen) Boga, gdzie w tej scence rodzajowej jest matka i jej dziecko, które kładzie się w akcie buntu albo terroru przy domofonie? Z punktu widzenia pana odgrywającego główną rolę w tym dramacie  - pomoc i wsparcie zostały skutecznie przekazane. Więc dlaczego matka npspr poczuła się jakby jej do czegoś "użyto"? Znane mi to stany... Skłonna nawet jestem zaryzykować twierdzenie, że czasem ten, który, w swoim mniemaniu, pomaga - załatwia sobie tym właśnie czynem jakieś swoje swoje historie, a w historiach tych wcale nie ma miejsca na osobę, której pomoc dotyczy. 

W mojej batalii przeciwko rettowi jestem już średniakiem, nie ma cudów - wychodzi mi, że half-way to go. To ma też swoje konsekwencje. Kiedyś każda pomoc wydawała mi się czymś niepodważalnie godnym całowania rąk i pierścieni, teraz potrafię odsiać pewne sygnały, które mogą świadczyć, że jestem z moim dzieckiem tylko jakimś bakcylem do podbijania czyjegoś ego, załatwiania jego spraw albo robienia pokazów dobroczynności. Nie mówię tu absolutnie o szczerych odruchach serca, wieloletnim czy nawet jednorazowym wsparciu, dopingu albo podnoszeniu na duchu przez, czego doświadczamy wciąż dużo i mocno. To jest takie dobro ewidentne, nie o nim tu teraz mowa. Chodzi mi o dziwacznie wyróżniające się akcje, w których od razu wyczuwa się jakąś podmiotowość. To nawet nie musi być taki odjechany i spektakularny szoł jak ten pana spod klatki ale kilka razy w ciągu swojego życia też się z podobnym potraktowaniem "pomaganego" spotkałam. 

Są ludzie, którzy odeszli nagle i bez znieczulenia, na przykład po Blanki regresie, byli też tacy, którym sama, pochłonięta wieloletnią i wyczerpującą walką z rettem, pozwoliłam odpłynąć z prądem życia i biegiem zdarzeń. Dalsi znajomi, bliżsi, ci z rodziny również. Nie mi to oceniać, już nie. Z wiekiem coraz łatwiej przychodzi mi branie życia jakim jest, bez podciągania go pod nierealne szablony, formułki i schematy. Jednak to, że ktoś odszedł i go od kilku-, czy kilkunastu lat naszej codzienności uporczywie nie ma jest konkretem i wcale już nie musi znaczyć, że nagle będę mieć siłę być znów stać się obiektem pomagania. To wymaga zaangażowania też od tego, komu pomoc się daje...Takie prawo natury, że jak kogoś zabrakło, to życie w oczywisty sposób zalepiło po nim dziurę i teraz zwyczajnie nie zawsze się chce burzyć wszystko i przeorganizowywać by ten wakat pt. "on/ona tak bardzo chce pomóc" odzyskać. 

Wracając do Pani z nowotworem - też zdarzyło mi się "pogonić" pomagacza. Przychodzi taki etap choroby (własnej czy dziecka) kiedy naprawdę nie ma się ani grama dodatkowej energii a calusieńki nasz wysiłek idzie w to żeby przetrwać. I niestety osobom trzecim trzeba powiedzieć wtedy "nie teraz". Obcy uzna nas za niewdzięcznika, bliski najpewniej się obrazi. Jednak prawda jest taka, że jak walka wchodzi w najostrzejszą fazę to musi pochłonąć pewne ofiary; przecież najważniejsze, żeby tą jeszcze jedną rundę wygrać, asysta nie jest czasem potrzebna... Może nawet rozpraszać. Dlatego czasem trzeba powiedzieć "nie", nawet pomocy. 
A pomagający mimo wszystko powinien wyjść poza siebie i zrozumieć, że mimo nie-bycia nadal ma być. Pod telefonem, za ścianą, w takiej czy innej gotowości i czekać na sygnał. Na przykład na informację, że słońce znów wyszło i można wracać do życia. Razem.

                                                                                                 A. 

Grafika: netflix.com 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz