środa, 15 marca 2023

Na retta, na receptę, na już!!!

Miałam pisać jak mi źle, jak mi szaro i, że wciąż jak na lekarstwo (nomen omen), słońca za oknem, które miało mnie wyrwać swą światłoczułą mocą z apatii ostatnich dni. Jednak nie ma co się mazać, na to będzie czas później, bo za dużo się dzieje w rett-świecie. The day has come - wynaleziono lek na retta! A tego się nie odzobaczy, nie od-wie i nic już nie będzie takie samo... Człowiek z tą wiedzą zostanie się już do końca życia, jak ten Himilsbach z angielskim. Kompletnie nie wiadomo co teraz z tym zrobić.

Jak B. była mała to dzień wynalezienia leku na retta jawił mi jako wybawienie, rekompensata, spełnienie marzeń i ekstaza w jednym. A, że wyobraźnię mam bujną i nieokiełznaną, to wszystko już sobie w głowie poukładałam. Więc wybucha ta bomba, mamy lek! i wszyscy z rettowa gonią do aptek. Biegnę i ja, trzymam zwiędłą jak niepodlewana roślinka B. na swoich ramionach, i w końcu go mam, mam w dłoni lek na to piekło. W domu, z największym namaszczeniem podajemy jej wybłaganą pigułkę (różową albo fioletową, rett jest kobietą, nie ma bata) i czekamy. Niby nic się nie dzieje ale nadzieja bucha nam uszami a każda komórka ciała wydaje się pękać od pełnego napięcia oczekiwania. Dni mijają a my podajemy lek znowu, i znowu, i znowu. Blanka zaczyna nabierać koloru i sił. Jej nogi ruszają coraz sprawniej po podłodze, palce rąk się prostują, tak jak kręgosłup, biodra, barki, szyja, łopatki i wszystko inne. Lawiny już nie da się zatrzymać. Zaczyna łykać, gryźć, żuć, pić. Rosnąć, tyć i rozkwitać. Chwytać, trafiać i pisać. Decydować, uczyć się i malować. Pokazywać, naciskać i w końcu! - mówić.  Po jakimś czasie siadamy całą rodziną przy stole a B. wstaje i mówi: "Mamo, kocham Cię", a ja się rozpływam jak masło bez lodówki na ciepłym chlebie. A potem ubiera się i wychodzi, bo "fuck, 8 klasa a tu liceum nie wybrane, ekipa czeka na Rynku, będę późno, nie czekajcie z kolacją". A my w lekkim szoku jeszcze ale z ulgą wydychamy trzy hektolitry powietrza i patrząc po sobie podsumowujemy - "no, to daliśmy radę!". Brzmi dobrze? Brzmi bosko. I tak abstrakcyjnie jak mój 16-letni jamnik na paradzie równości w kusym bikini walczący o równość wszelkich mniejszości. 

Nie jest moją intencją zabieranie komukolwiek nadziei, o nie! Bez niej nie uciągnęłoby się nawet miesiąca z rettem, taka jest najprawdziwsza prawda. Chcę napisać  jak to wygląda z mojej, lekko zgorzkniałej perspektywy matki nastolatki, która generalnie ma już w sumie wszystkiego dość a poziom złudzeń oscyluje na poziomie moich, zgrabnych skąd-inąd, kostek. Niech punktem wyjścia będzie taka oto rozmowa z Mniejszą, która odbyła się nie dalej jak wczoraj:
Ja: "Ej, młoda, wynaleźli lek na retta!"
Ona: "No co Ty! Ale na którego??? Na tego naszego to już chyba nie?!" 
Ja: "No raczej nie."
Kurtyna. 
Bo nasz rett jest już NASZYM rettem i jest w pewien sposób nietykalny. Jak cała B. O!

Pomijając moje daleko posunięte przekoloryzowania (dzięki którym też pewnie nie skoczyłam jeszcze z dachu) ale nie wyobrażam sobie innej B. niż ta, którą mam. Jasne, gdyby lek nie kosztował setek tysięcy złotych (choć i to pewnie by się musiało ogarnąć sprzedając dom, nerki i siebie) i, co kluczowe - gdyby B. była młodsza (czyli w gruncie rzeczy mniej zjedzona chorobą) to może umiałabym przyjąć fakt wprowadzenia na rynek amerykański (chyba) leku wspomagającego leczenie ZR z jakimś większym entuzjazmem. Ale ten kto z zespołem żyje lat 10, 15, 20, ba! 30, wie, że pewnych rzeczy już się w tych ślicznych i klepiących dziewczątkach nie da zmienić, po prostu. Z każdym rokiem granice między zdrowym dzieckiem a rettem się nieodwracalnie zacierają. Co jest objawem a co Jej ulubioną manią i psychozą? Co chorobą a co próbą dręczenia matki? Co cechą charakteru a co podszeptami retta? W wieku lat 14 z małym okładem moja córka i rett to jedno. I jakkolwiek byśmy go nienawidzili to musieliśmy w końcu przyjąć i zaakceptować, że są całością. 

Nie podlega dyskusjom, że każdy rett-rodzic oddałby wszystko, żeby z tym gównem żyło się jego czy jej dziecku jak najłatwiej; liczę, że do tego właśnie medycyna nieubłaganie zmierza. Chwała im za to; niepoddającym się naukowcom, myszom, które przedawkowały albo się zaklepały na śmierć i koncernom farmaceutycznym. Coś mi jednak mówi, że realna nadzieja na poprawę tzw. jakości życia dziewczynek ma szansę się ziścić, gdy lek podany byłby w odpowiednim momencie rozwoju choroby, czyli w gruncie rzeczy - jak najwcześniej. Słusznie ujęła to moja Mniejsza, że na naszego retta to już chyba nie ma magicznych kraftów, a wie co mówi, bo od urodzenia obserwuje, w którą stronę to idzie. A idzie ewidentnie w stronę światła a nie szczęśliwego wyleczenia. 

Mój dystans w kwestii pierwszego leku na retta wynika najpewniej z tego, że muszę zwyczajnie się chronić. Nie zliczę nawet ile razy, my - rodzice, rozwaliliśmy się o ścianę rozczarowania. Ilu specjalistów "przerobiliśmy", ile farmaceutyków, suplementów, metod terapii, podejść do zespołu, pomysłów, sugestii, rad, porad itd. A może jeszcze to, tamto, spróbujmy, wejdźmy w to, nic nie tracimy... Za każdym razem świeżo obudzona nadzieja umierała dużo szybciej niż w przysłowiu i dojście do siebie zżerało masę energii. Przyznanie po raz n-ty, że na retta nie ma mocnych wpędzało mnie w rozpacz, zniechęcenie i totalną słabość. A B. z jej postępującą chorobą nie może mieć coraz słabszej matki, która zamiast żyć w tu i teraz (jakie by ono nie było) chwyta się każdego włosa nadziei, by bujać się na nim jak na trapezie by za chwilę znów łupnąć z całą mocą o podłogę. Nie. To już nie ten czas. Jedyne czego potrzebuję ja i moja rodzina to spokój, który jest na razie jedynym lekarstwem, które naprawdę działa. 

Trzymam kciuki z całych sił za powodzenie leczenia, marzę, by dziewczynki przed regresem albo zaraz po nim były skutecznie leczone i mogły uniknąć niszczycielskiej mocy tej okrutnej choroby. Ale jestem realistką, niestety dla nas jest już za późno. Więc musimy się nażyć z tym naszym rettem ile tylko się da.

Z drugiej strony całkiem miło jest myśleć, że gnojek pewno teraz zaczyna w końcu srać po gaciach, więc sugeruję lampkę czy szklaneczkę czegoś za więcej niż 30 złotych w weekend. I toast! Za tych, którzy jeszcze zdążą  i coś ugrają na możliwości jakiegokolwiek leczenia. I za tych, którzy już nie zdążą, bo się w swoich rettach całkiem zasiedzieli - żeby nie oszaleli. Nie dajmy się zwariować, przynajmniej nie bardziej niż sytuacja tego wymaga :)

                                                                                            A.

Grafika: medonet.com

2 komentarze:

  1. tia... jest już nawet lek (a nawet 3 chyba) na SMA... z tym, że trzeba podać jakoś drastycznie wcześnie, np w łonie matki ;) wtedy są fajne efekty ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja już chyba przestalam wierzyć ,że jakikolwiek lek uzdrowi moją Młodą. Cudów nie ma.

    OdpowiedzUsuń