Po drodze do Krk rozmawiałyśmy z Gonią też o nich. O ich śmiesznym kwaśnym zapachu i skórce topielca nabytej poprzez wieczne manipulacje w buźce... O tym jak bardzo kiedyś nie mogłyśmy ich zaakceptować... Jak próbowałyśmy walczyć z niekontrolowanymi ruchami, zmusić do chwili bezruchu, ochronić od pogryzień...
W pewnym momencie naszego rett-życia cała moja złość była skierowana w te dwie małe łapki... Nie potrafiłam tego opanować, tak jak ona nie potrafiła opanować swoich rączek. Było wiązanie, usztywnianie, rozdzielanie, tłumaczenie, zakazywanie... Wszystko kompletnie na nic, a efekt nawet przeciwny, mała jeszcze bardziej zdeterminowana, żeby klepać, klaskać, mamlać i podgryzać...
Stwierdziłyśmy z Gonią, że przychodzi w końcu taki czas, że się tym łapkom odpuszcza, coraz mniej widzi swoje dziecko poprzez jej stale wystukujące górne kończyny, a coraz wyraźniej widzi to, co jest poza nimi. Po prostu przyjmuje się, że paluchy muszą być wyciamkane, bo właśnie to daje dziewczynom szczęście i spokój i jest, w ich pojęciu anielskiego świata, najbardziej naturalną rzeczą. I gdy się w końcu nie koncentruje wszystkiego na tych dwóch małych ozdobach, zaczynają się dziać rzeczy niesamowite... Mokre paluchy lądują na mamy albo taty policzku mówiąc "Kocham Cię najbardziej na świecie", albo zaczynają niezdarnie pokazywać nam różne ciekawe rzeczy... Ale to dopiero wtedy, gdy pozwolimy im żyć własnym wyciamkanym życiem... :)
Agata
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz