poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Grubość skóry w centymetrach

Kiedyś było inaczej. Ja - dziecko o ewidentnie


 wyższej wrażliwości niż przeciętna byłam raczej wychowywana jak delikates, który funkcjonuje dobrze (wraz z resztą rodziny) gdy jego wrażliwość (lub powiedzmy sobie szczerze - NADwrażliwość) jest głaskana, nie wystawiana na próby i wszelką mocą wyciszana. Nie mówię, że to źle, broń Boże, lata 80' i 90' to były całkiem inne czasy, tak jak sposób wychowywania dzieci. Od małego jednak czułam, że to nie tak. Że każda próba ochrony mojego systemu nerwowo-emocjonalnego przynosi odwrotny efekt, bo jest on nadreaktywny jeszcze bardziej. A życie to nie ukochana mama czy babcia, ono nie obejdzie się z Tobą tak delikatnie. Ba, nieraz przywali Ci w ryj jak tylko opuścisz progi domu. I to wcale nie musi być nie wiem jaki hardcore. Może bardzo stanowczo pokazać Ci, że ludzie są wredni, że śmierć istnieje naprawdę, nosi kosę i nazywa się Śmierć a nie "zaśnięcie" czy jakikolwiek inny okrężny epitet. Życie jest życie, ma smak i zapach ostatnich dni wakacji i deszczu na betonie, ale też potrafi strzelić między oczy tak, że umrzesz zanim wstaniesz. Takie po prostu jest.

Wiedząc już jak to wszystko funkcjonuje we mnie uznałam, że muszę spróbować ze swoimi dziećmi inaczej. Obie są, jeśli chodzi o próg wrażliwości, jak ja, B. z rettem i Mniejsza bez retta. Obie dostają schizy na metkę szurającą po karku, bolą je niektóre dźwięki i obie odczuwają uczucia innych tak jakby to były ich własne. Córki swojej mamy, co zrobić. I z oboma muszę postępować, tak by ta skóry przez ochronę kolejnymi warstwami nie robiła się jeszcze wrażliwsza, tylko żeby poprzez wystawianie jej zarówno na słońce jak i deszcz - twardniała. A to czasem boli. 

Jakiś czas temu życie nam postawiło taki oto dylemat. Albo operujemy naszą jamnicę (rokowania niepewne, wiek, słabe serce itd) albo zostawiamy ją z guzami tak jak jest (rokowania niepewne, komfort życia psa i opiekuna - do bani). Wybrałam ryzyko w nadziei, że to albo odda mi psa bez guzów albo zakończy naszą wspólną drogę szybkim ciachnięciem. W tym wszystkim była naturalnie 6-letnia Mniejsza, która swój rozum i uczucia ma. Uznałam, że nie mogę jej izolować od tej sytuacji, bo to lekcja. Że życie daje dylematy, że czasem trzeba zaryzykować, że albo się wygra albo nie. I, że dorosły człowiek też ma prawo nie wiedzieć, się bać, czuć niepewność. Podjęłam decyzję sama ze sobą, przedstawiłam ją najbliższym i pojechałyśmy na operację. Mniejsza chciała jechać. Szybka kalkulacja - może być hepi end, pomoże mi psa przytargać, kocha oglądać weterynarzy przy pracy, ale! co jeżeli pies już z nami nie wróci? Wzięłam to na klatę. Wytłumaczyłam, że szanse są 50/50. Że robimy to, żeby Mela z nami była dłużej, szczęśliwa i zdrowsza. Ale jest ryzyko, może być różnie. Zrozumiała i nadal chciała uczestniczyć w tym całym przedsięwzięciu a nie być gdzieś obok. Pozwoliłam. Nie było pluszowo, był strach gdy oddawaliśmy Melę wetowi, była godzina wielkiej niepewności i łzy rozpaczy, a potem wielkie łzy radości i ulgi, gdy wróciłyśmy po 2 godzinach by zobaczyć, że ruda siedzi lekko jeszcze na bani, ze szwami na nogach i odpala 5 bieg, żeby wracać do domu a wetowi dziękuje swoim wspaniałym hollywodzkim uśmiechem. Przerobiłyśmy całą tą huśtawkę razem, Mniejsza dostała lekcję, udało jej się zapanować nad swoimi emocjami, zrobiła to co powinna zrobić każda twarda babka. Zapłakała, ale zaraz potem otarła gile, wypięła pierś do przodu i stawiła życiu czoła. A tego nie da się nauczyć unikając trudnych emocji. No nie da się i już. 

Z drugiej strony jest B., która ma ciężkich emocji dzięki swojej chorobie aż nadto. Odruchowo i mechanicznie się Ją chroni, robi wszystko by nie czuła żadnych dodatkowych niedogodności. Pytanie czy to dobrze... Im dalej w retta tym bardziej wydaje mi się, że nie. Że to się tak po prostu nie da. Owszem, nie mogę ją narażać na jakieś ekstremalne uczucia, ale są rzeczy, których też doświadczyć musi. W swoich realich, zgodnie ze swoimi możliwościami i progiem znośności syfu życia.

Mam od jakiegoś czasu akcję pt. "rozpieprzę każdego buta, bo jedną nogą będę tłuc tak, aż podeszwa odleci". Ok, spoko, npspr dziecko, tralala. Ale! Nie mogę kupować co miesiąc za 200 zł buta, którym ona miliony razy uderzy i nie zdąży dorosnąć a już podeszwy nie ma. Próbowałam działać stereotypowo - mocniejsze buty, za 300 a nie 200 zł, poduszki na podnóżku, poduszki na bucie, cuda wianki. I co? Nic. Nie poczuła. Bo jak miała czuć, skoro piętka sobie śpi spokojnie a to but dostaje łomot. Uznałam, że ściągamy buta. Rąbnęła raz, drugi, trzeci. Zdziwiła się. Boli. Stopa poczuła, że tak to działa. Że to nie tylko bat na mamę, żeby szybciej robiła obiad. Że tam jest jakaś stopa w tym bucie. I to się okazał strzał w dziesiątkę. Teraz, gdy dostaje cholery a wtedy zawsze kopie z uporem maniaka, ściągam buta. Mówię, uspokajam, masuję, śpiewam ale daję też poczuć. 

Tak jest też z innymi rzeczami. Pozwalam młodszej siostrze śpiewać u niej w pokoju "Mam tę moc" mimo, że wiem, że czasem ją to wkurza. Daję zmoknąć na spacerze, poczuć wiatr we włosach albo słońce na twarzy. B. też ma szansę doświadczyć, że np ja, jej opiekun 24/7 mogę mieć dość. Wtedy nie mówię, że mamusia zobaczy czy na ogródku aby nie urosły nowe ogórki, tylko walę wprost, że mną dziś pomiata i jestem wkurwiona i lepiej sobie wyjdę zanim jej nabluzgam. 

Tak czuję. Że mimo, iż ta metoda boli, to nie ma lepszej, żeby skóra była mocniejsza. Trzeba dać jej pewne rzeczy na sobie przerobić, żeby potem w wieku 35 lat nie mdleć na widok zdechłej myszy. 


                                                                                                 A. 

Grafika: FeaturePics.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz