Idziemy wczoraj spacerem przez wiosenne pola, łąki i lasy a moje ucho notuje taką oto rozmowę córki młodszej z przyjaciółkami (mają między 7 a 9 lat, żeby było jasne):
Panienka 1: Nie użyłam dziś podkładu, bo jest lany poniedziałek i by mi się rozmazał. Już mi się kończy, nowy przyjdzie paczkomatem we wtorek.
Panienka 2: Tak, ja też właśnie, ani tuszem nie pomalowałam rzęs. Zawsze używam podkładu i tuszu. A, i pudru. Różu też używam.
Panienka 1: A tak, ja też, od mamy czasem pożyczam. A Ty? Masz podkład i puder? (Tu pytanie do mojej Mniejszej, która dumnie maszeruje jakoś obok tej poważnej dyskusji z pluszową głową konia na kiju pod pachą). Mniejsza (lekko skonsternowana): yyy... Nie. Ja mam hobby horsa (koń na patyku, przyp. red. ;) (i po chwili z zaangażowaniem i dumą dodaje) i wędzidło dla niego, i cordeo, i jeszcze ogłowie!
Na tym rozmowa się skończyła i panny ruszyły kłusem wzdłuż zielonej drogi. Dało mi to do myślenia, oj dało. Bo gdybym to ja brała udział w podobnej dyskusji w wieku lat 7, 8 czy nawet 9, to na bank powiedziałabym, że mam trzy podkłady, dwa pudry i fluidy z brokatem. Nawet więcej! Powiedziałabym wszystko czego ode mnie oczekiwano i co wypadało powiedzieć, żeby tylko się przypodobać i podkreślić, że należę do tej grupy z całym, że tak powiem, podobieństwem inwentarza. Mimo, że pewnie nie wiedziałabym nawet co to znaczy mejkap; całym moim światem w tamtym czasie były szmatki, igły, nitki, plastelina, kamyczki i patyczki a już na pewno nie malowidła. Ale nie w tym rzecz, co kto lubił i lubi, każdy jest w jakiejś mierze inny, choć przez większość życia próbuje podkreślić, że jest taki sam. Uderzyła mnie odwaga mojej jeszcze 7-latki i totalna naturalność i luz jeśli chodzi o jej ewidentną inność w kwestii zainteresowań w grupie przyjaciółek. Ona po prostu nie boi się przyznać, że ma inaczej, nawet kosztem zaryzykowania wykluczenia z grupy (nie)malujących się w lany poniedziałek małych kobietek.
Podziwiam to w tym dzieciaku, bo wiadomo jaką moc ma w jej wieku grupa rówieśnicza. Przyznać się do inności wymaga nie lada odwagi. Przecież to co wspólne i takie samo ludzi z reguły łączy a to co ich różni - zwykle zarazem dzieli (taki mamy w głowach schemat od małego). Głupio się wychylić, wyłamać, zrobić inaczej niż "się robi" albo być innym niż się być powinno. Na każdym etapie życia trafiamy w różne grupy i ludzkie stada a one najczęściej dobierają się na zasadzie takiej czy innej "wspólności". A to przekonań, a to używanego fluidu i pudru, zainteresowań, sposobu bycia, reagowania, wykształcenia, statusu itd. Od przedszkola, po dorosłość. Czasem wpadamy w pewne społeczności za pomocą męża, żony, dziecka, rodziców itd. I chciał/ nie chciał odgrywamy sugerowaną odgórnie rolę, dostosowujemy się, kraczemy jak reszta. Tak po prostu jest łatwiej. Podbijamy te cechy, które mamy z resztą bandy wspólne, sprytnie przy tym kamuflując te, którymi ewidentnie się różnimy. I może to trwać latami, idziemy na kolejne kompromisy, dopasowujemy się jeszcze bardziej, adaptujemy jak kameleon aż któregoś pięknego dnia stajemy rano przed lustrem i do swojego odbicia zrozpaczeni wykrzykujemy: "kto to do cholery jest?!".
Wiem, znam te mechanizmy. W połączeniu z moją nieśmiałością, która wbrew pozorom zawsze szła w parze z dużym poczuciem humoru, łatwiej było mi przemilczać wyróżniające mnie atrybuty a podbijać wartość tych, które mnie z grupą łączyły. Dlatego też z ogromną ulgą przyjęłam deklarację córki, że jest koniarą i w bandzie akrobatyczek wciąż czuje się sobą, a każda z nich może dać ekipie coś wyjątkowego.
To dobrze wróży na przyszłość, bo duże zadanie przed nią i przede mną jako matką. Wszak w klasie 1A tylko ona ma retta w domu, mama chodzi uwalona kaszą i modi się do Matki Boskiej Elektrycznej a ojciec, jak ma karmić siostrę, gubi ostatnie już włosy. Od początku starałam się "prowadzić" ją w poczuciu, że to z jakiej rodziny pochodzi jednak nie jest "inne" a stanowi jakąś odmianę tego co mają wszyscy. B. funkcjonuje dyskretnie (no nienachalnie i jakoś naturalnie, bym powiedziała) w przestrzeni życiowej Mniejszej, czasem jest obecna przy odbiorze ze szkoły czy kiedy odwiedzają ją koleżanki. Nie unikam tłumaczenia czemu jest jak jest i nie rozliczam ludzi z ich nieporadności wobec B, co jest na początku naturalne. Zawsze staram się podchodzić do sprawy mimo wszystko pozytywnie. Przyznam, że bałam się przejścia Mniejszej do szkoły i opuszczenia hermetycznej i "opatrzonej" już z naszym rettem grupy przedszkolnej. Żadnego dramatu na szczęście nie ma i nie było a mój mały człowiek, ze swoim wrodzonym luzem w gaciach, pokonuje kolejne etapy wtajemniczenia w zawiłości relacji międzyludzkich. I siostra z jej rettem a także lekko patologiczna rodzinka jakoś jej w tym póki co nie przeszkadzają.
Na koniec anegdota. Na początku roku szkolnego w klasie Mniejszej, w ramach zapoznania, odbyła się lekcja o tym kto ma rodzeństwo, psa, kota itd. Ciekawa byłam jak z tego wybrnie, więc zapytałam jak to wszystko wyszło. Mniejsza mi na to - "No powiedziałam, że nasza Blanka ma retta, i to jest trochę do kitu jest. Ale ją kochamy i już". Zuch dziewczynka. A na końcu dodała już tylko mi - "lepsza taka siostra niż żadna, Nadia nie ma żadnej i to jest dopiero straszne". Także ten ;) Błogosławiony, wrodzony i wyuczony, dystans.
A.
Grafika: demotywatory.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz