Empatia. Samo dobro. Nie ma wątpliwości, że w dzisiejszym świecie cyborgów mających na wszystko wychillowane jest to cecha wysoce pożądana. Bez niej umarłby człek w samotności z braku zrozumienia i całkowicie pozbawiony wsparcia. O tym jak pielęgnować i wzmacniać ją w sobie, jak uczyć współodczuwania dzieci itd. wiemy już całkiem dużo, a każdy w miarę świadomy siebie człowiek wie, że bez choćby odrobiny empatii funkcjonować z innymi się nie da. Jednak każdy kij ma dwa końce i ciemniejszą stronę mocy, o której, w odniesieniu do czegoś pozytywnego, z zasady raczej się nie mówi. I tu pojawiam się ja! Która mówi - jestem wyzuta ze współczucia jak stara skarpeta po pięćdziesięciu praniach z koloru...
Technicznie - wieloletnia i całodobowa opieka nad drugą osobą, sprowadza się do monotonnego, powtarzalnego i zawziętego wykonywania tych samych czynności. Karmienie, przebieranie, mycie, przewijanie, spacerowanie, przewożenie, pojenie, podawanie leków, pionizowanie, czesanie, przykrywanie, obracanie, masowanie, tulenie, upominanie, sadzanie, stawianie, przenoszenie, kąpanie i kilka tam innych. I tak w koło. Niby proste, wystarczy mieć niekończącą się krzepę, niewyczerpywalne pokłady motywacji, wieczny zachwyt nad życiem i niegasnącą wiarę w lepsze (choć raczej: nie-gorsze) jutro. Nie byłabym w stanie w tym jednak wytrwać gdyby nie jedno - miłość i pełne współodczuwanie z B. Jedno z drugim bardzo ściśle się łączy. Moja miłość jest jak akumulator, który pozwala wygenerować energię gdy już jej nie ma a wszystko to leży w gruncie rzeczy oparte na mojej empatii do tej słodkiej osóbki. Fundamentem wszystkiego jest fakt, że jestem w tym Z NIĄ. Że jesteśmy w tym rett-bagnie autentycznie razem. Gdybym nie umiała się z Nią zsolidaryzować, gdybym nie czuła, że to nasza wspólna walka, nic, nawet macierzyńska miłość chyba, nie pozwoliłoby mi wytrwać dłużej niż rok. Dzięki wstawianiu się w buty B. jestem w stanie wyczuć, czego może potrzebować, jak postępować z naszym rettem, czy jak, w choćby minimalnym stopniu, zdjąć jej tego gnoja z ramion. I tu przychodzi pewne "ale". To wykańcza. Pomnożone razy lata - wyczerpuje i wysysa do ostatka, a w stanach granicznych nie ma się innego wyjścia jak wypracować sobie metody. Walki i ucieczki.
Z biegiem czasu musiałam nauczyć się nie iść w każde Jej emocje na 100%. To nie jest egoizm tylko mechanizm obronny. Nie byłabym w stanie przepuszczać już przez siebie całości Jej żalu, frustracji, złości, bezsilności, niepokoju i tak dalej. Podstawą naszej relacji jest taka trochę niesymetryczna emocjonalna zależność - jestem jak kromka chleba rzez którą przepuszcza się denaturat. Albo jak filtr powietrza... Wpada do niego wszystko, cała złość, mega wkurw, rozpacz, strach. Muszę przyjąć wszystko, a wiadomo, że jej radość, nadzieję, spokój, ciekawość i tym podobne przyjmuje się najłatwiej. Zero wybiórczości - bierze się na siebie wszystko. Całego jej retta, całą zdrową B. (która gdzieś tam w środku dalej jest, wiem to na pewno) oraz całą tą niepełnosprawną. Muszę być z jednej strony mega wyczulona na każdy, nawet najmniejszy, sygnał, stale gotowa do złapania tych emocji i ich pomieszczenia w sobie ale też nie zapominać, że nie jestem worem, do którego można i się zrzygać i wrzucić kopę zgniłych jaj a na końcu tam nasikać. Od pewnego czasu wiem, że muszę w pewien sposób się chronić. Nie przed samą B., absolutnie. Nie jej wina, że los dał jej co dał, największe wyzwanie ma Ona, nie ja. Ja jednak, w imię naszego wspólnego dobra, muszę chronić siebie przed pewnym emocjonalnym spamem. I to bardzo stanowczo. Z tego właśnie tytułu stawiam symbolicznego strażnika na rogatkach moich emocji i nie wpuszczam już wszystkiego jak leci.
Nie umiem też już nad wszystkim się rozpływać i rozczulać. Zdjęcia błagających o miłość piesków i kotków ze schroniska omijam jak mogę. Nie angażuję się w akcje zbierania kasy na chore dzieci. Staram się nie angażować w problemy innych. Dlaczego? Bo nie mam siły. Nie mam już na to siły. Ani żeby angażować się emocjonalnie ani żeby uwierzyć, że zmienię świat. Jedyny świat, na który mam wpływ nazywa się Panienka B. i to właśnie Jej daję prawo do wrzucania do mojego wora, tego co chce i musi. Z tym muszę sobie radzić, jej mogę oddać tyle siebie ile trzeba zostawiając sobie tylko odrobinkę. Przy niej nauczyłam się emocjonalnie regenerować, dla Niej muszę umieć się dystansować, zarówno do swoich jak i Jej uczuć. To w Jej cierpieniu musimy obie umościć sobie gniazdko, żeby przetrwać i jeszcze w dodatku cieszyć się życiem z logo "rett". Tu nie ma żadnych nadmiarów energetycznych, które mogłyby przyjąć zło, cierpienie i okrucieństwo tego świata.
Emocjonalne wyczerpanie to stan bliski mi od lat, to coś, co z braku innych możliwości, musiałam oswoić. Jestem jak kwiat, który zakwita na pustyni. Jego cała energia życiowa koncentruje się na przetrwaniu w trudnych warunkach, a jak dostaje 3 krople wody to pach! i wybucha kwiatami. W morzu zmęczenia, frustracji, znużenia, i braku motywacji zawsze pojawia się jakiś promyk słońca, który pozwala obrzucić się kwieciem. Ale niestety nie ma tu miejsca na jakieś dodatkowe historie, bo w tej walce każdy gram energii jest na wagę złota.
A.
Grafika: swiatkwiatow.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz